Kilka myśli na niedzielę
Kochani
W I czytaniu spotykamy proroka Eliasza, proroka, który był jednym z najpotężniejszych Bożych wysłanników, jak mówi Słowo Boże: potężnym w czynie i słowie. Tymczasem dzisiaj spotykamy go w momencie największej słabości. A co się stało prorokowi? Otóż na jego życie czyhała zła królowa Jezabel. Ale były to czasy patriarchalne, królowa naprawdę nie mogła nic poza strojeniem się w klejnoty i koronę, była niebezpieczna tylko w słowie i tych pustych słów przestraszył się Eliasz, podobnie jak wieki potem św. Piotr na dziedzińcu arcykapłana w noc męki Chrystusa zaparł się swojego Mistrza, bo przestraszył się oskarżenia służącej, choć słowa kobiety służącej nie miały wtedy żadnego znaczenia jako oskarżenie czy świadectwo. Ani św. Piotra, ani Eliasza nie dotknęło przytłaczające niebezpieczeństwo. Dotknęła ich wewnętrzna słabość, dlatego załamali się choć nie było pod czym. Kiedy człowiek jest wewnętrznie słaby, może przewrócić go cokolwiek; może paść przed problemem, który zwykle odrzuciłby jednym palcem. Dlatego to czytanie uczy nas zrozumienia dla ludzi w momencie ich słabości, a słabość wewnętrzna może nas dopaść w każdej chwili.
Co więcej, jeśli Eliasz czy Piotr jej ulegli, to znaczy, że słabość może dotknąć każdego: nie tylko ludzi małych i przeciętnych, ale nawet tych największych. Prorok Eliasz stracił nadzieję, prosił wręcz Boga o śmierć, zapewne też został sam, bo przecież uczniowie mogli odejść kiedy zobaczyli, że Prorok upadł. Wraz z nim wszyscy zwątpili. Ale Pan Bóg nie zwątpił. Posłał anioła z chlebem z nieba, a kiedy prorok spożył ten chleb nabrał siły i dokonał potem jeszcze większych dzieł mocą Bożą.
Taka słabość kochani może dopaść każdą i każdego z nas, obojętnie jaką rolę pełnimy i obojętnie jakie życie jest za nami i przed nami. Nie powinny nas gorszyć słabości bliźnich, ale trzeba wtedy odegrać rolę anioła, który podsunie rozwiązanie – wstań posil się, bo jeszcze droga przed tobą.
Ewangelia dzisiejsza jest kontynuacją tej z poprzedniej niedzieli, w której Pan Jezus mówił o chlebie z nieba, a mówił, że tym chlebem jest Jego Ciało. Żydzi jednak szemrali na to po kryjomu, bo ta prawda wiary nie mieściła im się w głowie. Szemranie jest bardzo niebezpieczne, dlatego, że człowiek próbuje po swojemu, albo w swoim gronie odpowiedzieć sobie na pytania, których nie rozumie. Nie znajdzie odpowiedzi, nie znajdzie rozwiązania, do Pana Jezusa się nie zwróci, a niezrozumienie i oddalenie się pogłębia. W chwili trudnej, niejasnej, niezrozumiałej, w chwili kryzysu najgorsze co można zrobić to zamknąć się w sobie lub w podobnym towarzystwie i szemrać, a nie przyjść do Chrystusa po wyjaśnienia.
Pan Jezus mówi o chlebie, który daje życie i porównuje mannę, którą jedli Izraelici do Eucharystii. Manna tez była chlebem z nieba, też była jakąś formą religijności, a ci, którzy ją jedli patrzyli w górę ku Bogu. Ale ona nie dała wiecznego życia – dała życie doczesne, na jakiś czas, a potem wszyscy pomarli. Pan Jezus zestawia tu dwa rodzaje chleba niebiańskiego, dwa rodzaje religii. Ale nie jest obojętne, który się wybierze. Tylko jeden daje życie, a poucza o tym sam Bóg.
Nasze myślenie tkwi dzisiaj często na poziomie tamtych Izraelitów, którzy cieszyli się darami Bożymi, nie byli ateistami, ale to im nie pomogło. Kochani zatrzymane myślenie jest niebezpieczne. Choćby człowiek był najmilszy, najżyczliwszy, najbardziej wierzący, najlepszy, to jeśli jego myślenie nie będzie się rozwijać, jeśli utkwi w miejscu, to za 10-20 lat ten sam człowiek będzie nieznośny, niemożliwy do zrozumienia, męczący i uciążliwy. Podobnie jest i z religią – ona musi być żywa, musi wzrastać. Jeśli zatrzyma się na poziomie I komunii, katechezy szkolnej, a może jeszcze babcinego nauczania o Bozi w domu, albo na poziomie własnych młodzieńczych refleksji, to możemy z wierzących ludzi zmienić się w szemrzących Faryzeuszów, którzy nie wiedzą, nawet kroku w stronę Pana Jezusa nie zrobią, zrozumieć nie próbują, pytać się wstydzą, ale wydaje im się, że wszystko wiedzą i szemrają. Tacy życia nie odziedziczą. Nie bądźmy takimi, bo nawet spożywanie manny z nieba naszego życia nie uratuje: „jedli mannę i pomarli”. Religijność utkwione w połowie drogi: zatrzymana na poziomie choinki w zimie, koszyczka na Wielkanoc a I komunii i procesji wiosną nie zachowa życia na wieczność. Religijność naturalna, niewymagająca, niezabroniona, łatwa, przyjemna, luźna, byle nikomu nie zaszkodzić, byle się nikomu nie sprzeciwić i nie narazić… Taka religijność nie zachowa życia człowieka na wieczność.
Pan Jezus mówi, że nikt nie może przyjść do Niego po życie wieczne, jeśli Go niepociąganie Ojciec. Religia, która ma dać życie powinna być wciągająca. Powinna skłaniać do słuchania, poszukiwania odpowiedzi, poznawania Boga coraz lepiej i głębiej, a ma On wiele do zaoferowania. Dajmy się pociągnąć, zainteresować, pójść nieznaną drogą, która pokazuje Bóg bardziej niż swoimi wydeptanymi ścieżkami, które błądzą w koło. Prorok napisał, że „oni będą uczniami Boga”. Wiara jest żywa i życiodajna, kiedy człowiek jeszcze umie się zadziwić, otworzyć oczy i uszy, kiedy jest jak uczeń w szkole, nie biegnie tam chętnie może, ale uważa i chłonie. Bóg ma nam jeszcze wiele do powiedzenia.
Kochani
W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus karmi tłumy, więc wypadałoby powiedzieć: głodnych należy nakarmić, amen. Kościół parafialny, w którym pracuję, mieści się przy ruchliwym chodniku: chodzą tak mieszkańcy i turyści. Raz po raz do naszych drzwi rozlega się dzwonek. Czego najczęściej szukają ludzie, którzy cały czas dzwonią do budynków parafialnych? Nie kancelarii, nie sakramentów, nie posługi, nie rozmowy i nie spowiedzi. Pierwsze dwa miejsca zajmują: jedzenie i ubikacja. Tego szuka większość dzwoniących. W Kościele każdy znajdzie to, czego tak naprawdę szuka. Dary rozdawane przez Pana Boga za pośrednictwem Kościoła są odpowiednie do tego, jak człowiek patrzy na swoje życie. Jeśli dla kogoś całe życie mieści się w tej rozpiętości między jedzeniem a ubikacją, to niewiele znajdzie w Kościele. W Ewangelii, jak to zwykle bywa, znaczenie tego cudu jest głębsze niż samo nakarmienie głodnych, a jest to wielka lekcja życia i rozwiązywania problemów, które po ludzku są nie do rozwiązania.
Ewangelista podaje dokładny czas, miejsce i okoliczności tego cudu: to było zaraz przed Paschą, tam koło Jeziora Galilejskiego, wiecie, tam w tym miejscu, gdzie są łąki. To znaczy, że nie słyszymy tu przypowieści, pouczającego przykładu, ale mamy prawdziwe wydarzenie, któremu czoła mieli stawić apostołowie. Pan Jezus wiele razy stawiam apostołom zadania, w których oni chętnie się wykazywali: śmiało nauczali, czynili cuda w Jego imię, wypędzali choroby i złe duchy, korzystali też z szacunku ludzi i gościny. Wszystko pięknie układa się w życiu człowieka, kiedy życie toczy się tak, jak człowiek sobie zaplanował i zachciał, bo każdy człowiek lubi dobrze wypaść w oczach bliźnich. Wśród słuchających Pana Jezusa tłumów z Galilei byli sąsiedzi, przyjaciele, krewni i znajomi apostołów. I dzisiaj Pan Jezus mówi do apostołów: wy macie nakarmić te pięć tysięcy ludzi. I teraz spróbujcie dobrze wypaść przed sąsiadami i bliskimi. Spróbujcie teraz zachować fasadę niezawodnych i rozwiązujących problemy. Apostołowie chyba trochę wpadli w panikę: chcieli poświęcić wszystkie oszczędności, wszystko, co mieli na czarną godzinę, żeby dobrze wypaść, a i to nie pomogło.
Wszystko jest piękne, kiedy Wola Boża idzie dokładnie tym samym torem, którym idzie wola moja. Tymczasem w życiu nie chodzi tylko o to, dokąd zmierzamy, ale też o to, jaką drogą tam idziemy. Łatwo jest być przekonanym, że ja i moja rodzina dobrze wypada w oczach innych, kiedy Bóg pozwala, żeby życie toczyło się dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy: dzieci się wychowały, wykształciły, pożeniły, pojawiły się wnuki, itp. Dlatego Pan Bóg czasem dopuszcza sytuację, żeby nasze plany i życie rozjechały się zupełnie; czasem stawia nas w kłopotliwej sytuacji apostołów: nakarmcie pięć tysięcy ludzi. Dopiero wtedy okazuje się, czy potrafię powiedzieć: dał Pan – zabrał Pan, niech Imię Jego będzie błogosławione, czy potrafię powiedzieć: jeśli tak ma być, to niech będzie Wola Twoja, tylko mi pomóż wytrwać do końca, czy raczej: za co mnie to spotyka, co ja złego zrobiłem, czemu ja tak cierpię, czemu wszystko się przeciwko mnie zwraca, czemu wszyscy się na mnie uwzięli, itp.
Dzisiaj obchodzimy w Kościele dzień ludzi starszych. Ustanowił go papież Franciszek. Wiele razy podkreślał on, że starszy wiek nie oznacza, że wszystko już za nami. Jeszcze wiele przed nami, jeszcze wiele możemy przeżyć. I oto dzisiaj przed starszymi ludźmi stoi jedna z najtrudniejszych lekcji życia – lekcja, którą Pan Jezus przerobił boleśnie w Ogrójcu. Ta trudna i bolesna lekcja polega na odpowiedzi na pytanie: czyja wola stoi na pierwszym miejscu w moim życiu: moja czy Boża? Jak zachowam się, lub zachowuję się, kiedy moje plany szły w jedną stronę, a życie potoczyło się w inną, najczęściej gorszą?
Mam dyżur w kancelarii parafialnej, ulewa taka, że świata nie widać, wiatr przegina drzewa, zapalam światło, żeby odmówić modlitwę, bo przecież kto przyjdzie w taką pogodę? Nagle podjeżdża samochód, prawie pod same drzwi, wysiadają trzy osoby: dwie młodsze z parasolami i jedna już w bardzo podeszłym wieku o dwóch kulach. Przyszli załatwić sprawy z cmentarzem, to zrozumiałe bo kiedyś trzeba. Ale ci młodzi powiedzieli mi ukradkiem: od tygodnia zaplanowane było na dzisiaj, pogoda się popsuła, ale nie było dyskusji, bo taki był plan. Najważniejsza lekcja życia jeszcze nie odrobiona: pogodzić się z tym, że może nie być tak, jak chcę i zaplanuję.
Apostołowie chcieli karmić ludzi po swojemu i nie poradzili. Mały dzieciak z tłumu – nowe pokolenie – dał pięć chlebów i dwie ryby, choć wydawało się to niedorzeczne, a tu pomogło. Przyjrzyjcie się na wasze dzieci i wnuki, które rozwiązują swoje problemy na swój a nie na wasz sposób. Oni ofiarują Panu Jezusowi swoje chleby i ryby. I Pan Jezus im też jakoś błogosławi i też sobie poradzą i z pomocą Bożą rozwiążą swoje problemy, niech się uczą. Niech i oni oddają Panu Jezusowi to, co mają, choć kolejne pokolenia tego dobra duchowego mają coraz mniej. Panu Jezusowi jak widać to nie przeszkadza.
Niech nam zabrzmią słowa Pana Jezusa: wy nakarmcie rzesze zgłodniałych młodych serc, ale pamiętajcie, że nie samym chlebem życie człowiek.
Kochani
Dzisiejsza Liturgia Słowa jest komentarzem do tej z poprzedniej niedzieli, w której doświadczyliśmy cudu rozmnożenia chleba i ryb. W pierwszym czytaniu Izraelici tęsknią do ziemi egipskiej, bo choć byli tam w niewoli, mogli jeść do syta. Pan Bóg daje im mannę z nieba, pokarm wolności – wymagający cierpliwości, ale delikatniejszy, słodszy i lepszy od egipskiego chleba niewoli. W Ewangelii Pan Jezus przypomina, że rozmnożony chleb był tylko znakiem prawdziwego, duchowego pokarmu, „mającego rozkosz w sobie” i zdolnego zaspokoić wszelki głód. Tymczasem ludzie, którzy szli za Chrystusem domagali się raczej zwykłego chleba. Choć Pan Jezus mówi, że zwykły chleb nasyca tylko na chwilę, a duchowy na zawsze, oni woleli ten zwykły: może na chwilę, ale za to już, od razu, byle zapełnić żołądek.
Głód trzeba tu rozumieć nie tylko jako zwykłe łaknienie odczuwane w żołądku, ale także wszelki duchowy, psychiczny czy emocjonalny głód, który dotyka człowieka. Duchowy czy też emocjonalny głód człowieka można zaspokoić od razu, najczęściej za pomocą grzechu. Jednak prawdziwe ukojenie daje duchowy chleb od Boga, który uzdrawia człowieka i zaspokaja jego braki.
Anatomia każdego grzechu, zwłaszcza tych, do których człowiek tak bardzo się przyzwyczaił, które możemy nazwać „chlebem niewoli” jest bardzo podobna, niezależnie od tego o jaki konkretnie grzech chodzi. Najpierw w człowieku obecna jest wada – nosimy ja w sobie od wychowania, albo przez pewne niewłaściwe schematy postępowania, które sami nabyliśmy. Wada nie jest poważnym problemem – ma je każdy z ludzi. Wada jest w człowieku skłonnością do popełniania określonych grzechów. Mamy siedem wad głównych: pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie, gniewliwość i lenistwo. Jaka wada jest, do takiego rodzaju grzechów swojego nosiciela skłania. W toku pracy nad sobą poznajemy swoje wady i wiemy czego należy nam szczególnie unikać. Podobnie jak anonimowy alkoholik unika wszelkiego alkoholu a diabetyk bardzo wystrzega się cukru. Pokora każe nam poznać swoje wady i pogodzić się z myślą, że w tym i w tym miejscu jest mój słaby punkt. Pokorny człowiek wie, że coś, co innemu może zaszkodzić w niewielkim stopniu, mnie może zupełnie zniszczyć… wie, i się wystrzega. Człowiek pyszny się na taki stan rzeczy buntuje, tłumacząc sobie, że wszystko jest dla ludzi, że dlaczego ja mam sobie odmawiać czegoś, na co inni sobie pozwalają. Wtedy zaczyna się napięcie, jakiś sprzeciw, chandra, nieuzasadniony smutek i rozdrażnienie. Można to jakiś czas wytrzymać, ale wówczas pojawia się bodziec. W przypadku złodzieja będzie to pozostawiony bez uwagi wartościowy przedmiot, w przypadku alkoholika np. widok pijących piwo w upale, w przypadku hazardzisty czyjaś niewielka wygrana itp. Wtedy jeszcze grzech nie atakuje wprost, ale podsuwa pewną decyzję, którą specjaliści nazywają „decyzją pozornie niewinną”. W zależności od rodzaju grzechu może nią być np. spotkanie z kolegą, który kiedyś tam zaproponował alkohol, może to być samotny wyjazd na wczasy, może to być pójście na spacer akurat w okolice kasyna, albo wejście w nocy do Internetu, bo akurat coś tam trzeba sprawdzić. Kiedy ten etap nastąpi, grzech atakuje w mgnieniu oka jak skorpion swoim żądłem, a grzesznik najczęściej stwierdza: „no nie wiem jak to się stało”. Po takim ataku pojawiają się mechanizmy obronne grzechu. Pierwszym są fałszywe wyrzuty sumienia. Tak naprawdę nie są one pobudką do żalu, ale wstydem, złością na siebie, lękiem przed przykrymi konsekwencjami itp. Taki stan trwa krótko, bo w końcu dociera do grzesznika, że w sumie nie doświadczył od razu przykrych konsekwencji (dlatego tak ważne jest upomnienie i karnie grzechu, bo może człowieka z tego zaklętego kręgu wyrwać). Potem pojawia się wyparcie, gdzie człowiek wprost odwraca myśli w innym kierunku, zagłusza ewentualny glos sumienia, albo też minimalizacja: nie posunąłem się „na całość”, inni robią gorzej, itp. lub racjonalizacja, kiedy szuka się dla siebie wszelkich okoliczności łagodzących, lub też sublimacja, kiedy człowiek próbuje sam na siłę wynagradzać Bogu i bliźnim, nie z miłości, ale dla własnego uspokojenia. Wówczas waga spokojnie pogłębia się wypielęgnowana, napięcie się zwiększa, pycha domaga się swego coraz głośniej i po jakimś czasie cały cykl grzechu występuje od nowa: człowiek próbuje się znów nasycić tym, co nigdy go ostatecznie nie nasyci.
Co w zamian proponuje Chrystus? Proponuje swój duchowy pokarm, swoją „mannę”. Jest ona najbardziej dostępna w łasce sakramentu pokuty i Eucharystii, lecz nie tylko. Pan Jezus zachęca, żeby troszczyć się o ten duchowy pokarm. Słowo tutaj użyte oznacza „uprawianie ziemi”, a więc długi i wytrwały trud, przynoszący jednak obfite owoce. W oczekiwaniu na duchowy pokarm, trzeba wytrzymać trochę „głodu”, skierować się „na pustynię”, czyli odciąć się od bodźców i zostać sam na sam ze swoimi potrzebami, a szybko się przekonamy, że nie są one tak straszne i zachłanne, że mogą poczekać, że nas nie zjedzą. Zaraz potem cichutko duszę człowieka pokrywa „manna”, a wtedy już nie łaknie. Boża „manna” jest chlebem pokory, który pozwala się obejść bez tego, co szkodzi i daje w zamian radość i pokój męczennika i zwycięzcy.
Kochani
W dzisiejszym czytaniu Pan Bóg robi wyrzuty pasterzom, których ustanowił nad swoim ludem. Tu nie chodzi tylko o kapłanów czy władców, ale o każdego człowieka, któremu Pan Bóg daje odpowiedzialność za drugiego człowieka, a więc mowa tu także o rodzicach, wychowawcach, przełożonych, współpracownikach, przyjaciołach, kolegach i koleżankach. Pan Bóg ubolewa nad tym, że powierza jednych ludzi innym ludziom, a ci zawodzą, nie spełniają swojego powołania czy misji, albo wypełniają je źle. Ale to nie wszystko: czytanie jest dobrą nowiną: Panu Bogu nie chodzi o to, żeby krytykować ludzi za ich ludzkie słabości, ale o to, żeby zapewnić, że On sam będzie je uzupełniał. Tam, gdzie zawiedzie człowiek, tam dopełni Bóg. Dzisiaj mówi się o tym, jak wielkie traumy przeżywają ludzie, których inni zawiedli. Nie ma ludzi niezawodnych, żaden nie jest idealny, a więc wszyscy jesteśmy poranieni i potrzebujemy terapii? Nie prawda, wiele z tego w czym zawiedli nasi bliscy uzupełnił Bóg i od pokoleń ludzie wyrastają na ludzi.
Ewangelia pokazuje to jeszcze dobitniej: apostołowie nie dawali rady nie dlatego, że byli byle jacy czy niedobrze dobrani, ale po prostu byli po ludzku zmęczeni i słabi. Kiedy oni już nie mogli nauczać i działać, włączył się sam Pan Jezus i zlitował się nad ludźmi, którzy byli jak owce bez pasterza.
Co zrobić, żeby nie zawieść Boga i ludzi w naszym powołaniu i misji, którą mamy w tym świecie do spełnienia? Trzeba zachować się jak apostołowie: po wypełnieniu zadań przychodzili do Pana Jezusa i opowiadali Mu o wszystkim. My jako kapłani, rodzice, dziadkowie, przyjaciele, ogólnie: ludzie dla ludzi, powinniśmy taki dialog z Panam Jezusem prowadzić. Powinniśmy często do Niego wracać w naszych myślach podczas modlitwy: opowiadać Mu po prostu, dzielić się z Nim wszystkim, co przeżywamy, robić rachunek sumienia, zastanawiać się nad misją, którą każdy w życiu pełni. Nie byłoby odejść: z Kościoła, z małżeństwa, z kapłaństwa czy z życia (mowa tu o samobójstwach), gdybyśmy w porę wyjawiali nasze wątpliwości, Panu Jezusowi powierzali żale i bóle, z Nim śmiało przerabiali nasze problemy i słabości. My tymczasem tak się boimy słabości, że udajemy, że ich nie ma: udajemy przed bliźnimi – to jeszcze najłatwiej, ale udajemy przed samymi sobą i przed Bogiem, a tu już nie da się udawać.
Pan Jezus sam był po ludzku zmęczony i pewnie chciał odpocząć, ale zlitował się nad ludźmi i zaczął ich nauczać. Słowo Boże i Jego prawda powinna być ponad naszymi planami. Nie można usprawiedliwiać się zmęczeniem by nie mówić prawdy.